Wybiła godzina! Nowy film o przygodach kultowego bohatera –
"Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia" zadebiutował w
Cannes. A Michał Walkiewicz ocenia go nieco lepiej niż reszta świata. Co urzekło go w opowieści o starym ciele i młodym duchu Nowej Przygody?
***
Bicz, please
autor: Michał Walkiewicz
Skrywająca mojżeszowe tablice Arka Przymierza, Święty Graal, bożek płodności plemienia Chachapoya, Pawie Oko, kamienie Sankary, a nawet – nie strzelajcie do kronikarza! – Kryształowa Czaszka z Akatoru… Kuferek z fantami
Indiany Jonesa zdaje się nie mieć dna, lecz niewiele jest w nim takich skarbów, jak tytułowy Artefakt Przeznaczenia. Pod stockową nazwą słynnego proto-komputera Archimedesa kryje się coś więcej niż zwykły McGuffin. To katalizator opowieści o czasie – o tym, który upłynął, i o tym, który pozostał; o przeszłości, w której kręciliśmy bicz z trzciny i biegaliśmy w papierowych kapeluszach, i o przyszłości, która pozostaje intrygującą zagadką.
A cóż to była za przeszłość! W nowym filmie o przygodach doktora Jonesa wyryta jest na twarzach aż dwóch
Harrisonów Fordów. Za prolog służy tu dwudziestominutowa sekwencja wojenna. Razem z cyfrowo odmłodzonym bohaterem oraz jego kolegą po fachu (
Toby Jones) przedzieramy się przez pociąg pełen wściekłych nazistów oraz zrabowanych skarbów śródziemnomorskiej cywilizacji. Efekty specjalne powinny być lepsze – hiperrealizm zerojedynkowej mimiki zabiera nas prosto do Doliny Niesamowitości, zaś w dalszych planach najsłynniejszy archeolog popkultury wygląda jak bezwładna pacynka. Lecz nie w tym (ani nawet nie w kolejnym McGuffinie, czyli Włóczni Longinusa, którą przebito chrystusowy bok) rzecz. Chodzi o jeszcze jedną podróż do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło; do czasów, gdy ocalenie kulturowego dorobku ludzkości przed machiną zła było dla Jonesa moralnym imperatywem; o bycie – dosłownie – wystarczająco młodym do tej roboty.
To świetna scena i zarazem fundament sensownego, narracyjnego kontrapunktu. Kiedy bowiem przenosimy się do współczesności, Indy przypomina raczej postać z filmu
Marka Koterskiego. Snuje się po zagraconym mieszkaniu na Brooklynie, pogrzmiewa na imprezującą, hipisowską młodzież, mruczy pod nosem na wieść o finale kosmicznego wyścigu. I choć nie trzeba długo czekać, aż do jego drzwi zapuka Przygoda, tym razem pod postacią wnuczki starego druha, Heleny (
Phoebe Waller-Bridge), ekspozycja ma siłę rażenia wystrzału z haubicy. W serii mądrych fabularnych skrótów twórcy pokazują człowieka przetrąconego i zgorzkniałego, ale pełnego pulsującej pod grubą skórą namiętności. Nawet słynny temat przewodni
Johna Williamsa nie może się tu rozpędzić, wytraca impet po paru nutach. Jakby cała podróż w poszukiwaniu artefaktu była jednocześnie opowieścią o walce z ograniczeniami ciała. Reżyser
James Mangold ma na tym polu spore doświadczenie – z podobnymi trudnościami mierzyli się
Wolverine w "
Loganie", szeryf Teddy z "
Cop Landu" czy Johnny Cash w "
Spacerze po linie".
Ekranowa obecność
Waller-Bridge, scenarzystki i gwiazdy wybitnego "
Fleabag", sugerowała kontynuację popkulturowego trendu dewaluowania znanych i kochanych bohaterów (któremu tak efektowny odpór dał ostatnio
Tom Cruise w "
Top Gun: Mavericku"). Nie wiem, czy Indy kiedykolwiek był na celowniku. Chciałbym natomiast uspokoić tych, którzy żywią obawy, że "
Artefakt Przeznaczenia" to film o dziarskiej twardzielce musztrującej dziadka. Jasne, w dużej mierze to film dokładnie o tym, jednak scenariusz wydaje się świadectwem szacunku zarówno do widza, jak i do bohaterów. Podobnie jak Marion Ravenwood (
Karen Allen), Helena to postać uszyta na miarę Kina Nowej, ale nie "nowszej" Przygody – trochę
femme fatale z dziwaczną slapstickową energią, a trochę
Han Solo z umiłowaniem do pieniędzy jako jedynej egzystencjalnej stałej. Umiejętności bohaterów są komplementarne, zderzenia światopoglądów – autentycznie zabawne, a stawka w ich relacji pozostaje wysoka. Oboje mają się od siebie czego nauczyć.
Całą recenzję filmu "Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia" przeczytacie POD LINKIEM TUTAJ.